Dla mnie nie ma nic bardziej relaksującego niż wygodna kanapa, kubek herbaty, druty lub szydełko... i wciągający serial.
Po całym pracowitym tygodniu, w niedzielę staram się znaleźć kilka godzin dla siebie. Obejrzeć w spokoju kilka odcinków... wszak najlepsze oglądanie to takie całymi sezonami :)
Zapraszam Was na cykl serialowych niedziel.
Chciałabym w niedzielne poranki opowiedzieć o serialu który własnie mnie oglądam z zapartym tchem. Albo wracam po do niego po raz kolejny...
Nie spodziewam się że uda mi się pisać regularnie co tydzień... Ale postaram się :)
Dzisiejszy dzień spędzamy w domu. Wstawienie do salonu rozkładanej kanapy to był pomysł idealny - teraz można wraz z miska popcornu zagrzebać się pod kocem i włączyć ulubiony serial.
I choć dzisiaj z mieszanymi uczuciami oglądam trzeci sezon "The 100", a na wieczór mamy w planach "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", to chciałabym Wam przedstawić coś innego... a mianowicie mój ulubiony serial komediowy :)
Dorastająca nadzieja (Raising Hope)
Tak naprawdę nigdy nie podobało mi się tłumaczenie tytułu na j. polski - "Dorastająca nadzieja". Bowiem Nadzieja w tym przypadku to imię głównej bohaterki... Już bardziej oddaje to nazwa pod którą serial pojawił się kilka lat temu w telewizji polskiej - "Ocalić Hope". A biorąc pod uwagę reklamę serialu, w którym tytułowa, kilkumiesięczna Hope jeździ w wózku na zakupy i jest karmiona z rękawiczki gumowej... to naprawdę można zacząć się o nią bać :)
A wszystko zaczęło się od przelotnego romansu - życiowego nieudacznika Jimmiego i seryjnej zabójczyni Lucy ;) Gdy owoc owego spotkania - pół roczna dziewczynka - trafia pod opiekę swojego nierozgarniętego ojca, "młodocianych "dziadków i szurniętej prababci.... zaczyna się dobra zabawa.
Serial doczekał się czterech sezonów, podczas których śledzimy nie tylko dorastanie dziewczynki w tej zwariowanej rodzinie, ale też perypetie miłosne tatusia i mnóstwo nie-codziennej codzienności przeciętnej amerykańskiej rodziny. I każdy sezon jest równie dobry, wciągający i poruszający. Wracam do nich z przyjemnością co jakiś czas, by po prostu chwilę pobyć w ich cudownym, nie-idealnym świecie.
A dlaczego dzisiaj Wam o tym opowiadam...?
Bo tak naprawdę to film o miłości. Nie tylko tej wielkiej, pełnej uniesień - ale takiej zwykłej, codziennej. Romantyczna miłość Wirginii i Burta, która sprawiła że zostali rodzicami Jimmiego już w liceum. Pełna troski miłość do syna - zarówno gdy był małym chłopcem, jak i gdy "ich mała wpadka zaliczyła swoją własną wpadkę" (cytat z filmu). Pełna czułości i cierpliwości miłość do babci Wirginii, która sprawia nie lada kłopoty czy bratanka Burta koczującego w namiocie w ich ciasnym salonie... ;) No i sekretna miłość samego Jimmiego do koleżanki w pracy, która... hmmm... no właśnie :)
A także po prostu... o zwykłej ludzkiej życzliwości, uprzejmości, przyjaźni... To czego nam coraz bardziej brakuje w tym zwariowanym świecie realnym...
A dla miłośników robótek ręcznych gratka - Wirginia kupująca belki przecenionych tkanin, czy też obszywająca swoją wnuczkę, siebie i babcię :)
Mój mąż przypomina sobie w tym miejscu jeszcze scenę łatania dziury w spodniach za pomocą mazaka, ale prawdę mówiąc nie pamiętam ;)
Miłej niedzieli :) Jeśli widziałyście serial, albo zachęcił Was mój wpis - podzielcie się proszę wrażeniami w komentarzu.
***
A w temacie robótkowym zadziało się :) Udało mi się skończyć walentynkowe mitenki na zadanie nadzwyczajne w Turnieju Dziewiarskim.
Niestety Adela nadal leży w stanie niewzruszonym, bo wciągnęły mnie znów druty...
Nie znam tego serialu ale mnie zachęciłaś do jego obejrzenia:) Mitenki są świetne:)
OdpowiedzUsuń