piątek, 8 stycznia 2016

Milla Tobołkowa - czyli jak zostać kociarzem - krótki poradnik :)

Moja miłość, moje szczęście.... czekałam na Nią całe życie....

A zaczęło się tak... Poszliśmy z mężem na spacer z psami. Oba psy średnio-kotolubne (wyleciały z poprzednich DT za mało przyjazny stosunek do kotów). My w sumie też raczej psiarze. Do tego ja z silną alergią na kocią sierść.
Błąkaliśmy się polami, wspominając naszego nieżyjącego już psa, który był fanem kotów. Kochał je, wielbił, próbował otaczać opieką. I tak idąc sobie nieśpiesznie, mijamy kępę krzaków. Na środku niczego. Ot, jakiś nieużytek - wzgórek z chwastami i samosiejkami. Ale... słychać płacz. Mąż dzielnie brnie w krzaczory, bo może jakieś dzikie zwierzątko utknęło - trzeba by wezwać nadleśnictwo. A tu... z krzaków wyłania się taka mała, bura, rachityczna istotka... Płacze przeraźliwie i ociera się o nogi. No co robić? Zgarniamy. Do najbliższych zabudować ze 2 km, gdzie taki maluch sam by zawędrował? I do tego nie bojący się człowieka???
Wracamy kolejne kilka km z maluchem owiniętym moją bluzą (ha! wiedziałam co robią ją biorąc w ciepły letni wieczór). Psy szaleją, maluch płacze. W domu wyciągamy koci transporter (skąd my go mamy???), wkładamy malucha i w panice obdzwaniamy znajomych kotolubów. Co ten maluch je? Co mamy robić? Nie chce kto kota???
Mąż, poinstruowany, leci po saszetkę do spożywczaka. W ostatniej chwili ktoś nam uświadamia, że taki maluch nie powinien się napchać całą, bo nie wiadomo kiedy ostatnio jadł. Jesteśmy w szoku. Próbujemy ogarnąć rzeczywistość, nieświadomi że to o to zaczęła się największa przygoda naszego życia...
Jeszcze tego samego wieczora dostajemy pomoc  w postaci ogłoszeń adopcyjnych. Fotografujemy malucha, zachwycamy się nim. Nawet nie wiemy jakiej jest płci... Kolejne trzy dni funkcjonuje jako Tobołek. Dopiero po wizycie u weterynarza (na widok samego pyszczka radosny okrzyk - "jaka śliczna koteczka!") oficjalnie mamy w domu Millę... Millę Tobołkową.
Następne dni to jakiś totalny odjazd. Mamy w domu małego marsjanina. Łaskawy los - maluch od razu kuwetkuje się (a jak nie pasuje coś, to załatwia się do... kosza na śmieci). Je, bawi się, ustawia psy. No, czad...
Znajomi kociarze uświadamiają nas, że to taki sposób na pozbycie się kociąt. Rozrzuca się je dużym obszarze, żeby matka nie zebrała i nie zniosła z powrotem. Coś jak przywiązywanie psów w lesie...
Rano, w kilka godzin po znalezieniu Milli, jedziemy w to samo miejsce z psem tropiącym. Obszukujemy każdą kępę krzaków, zaglądamy do każdej nory. Cisza... Do dziś nie potrafimy sobie tego wybaczyć, może gdybyśmy pojechali jeszcze wieczorem, albo w nocy.... może jeszcze jakiś tam maluch czekał na pomoc.
Mijają dni. Wszyscy dzwonią, pytają, dają instrukcje obsługi małego marsjanina (czasem sprzeczne).
Czytam mądre książki, wpadam co rusza w panikę i jestem przekonana że zabiłam mojego kota... bo podałam saszetkę dla kotów powyżej pierwszego roku życia... bo nie zasuplementowałam argininy...
Eeeee....? Zaraz, zaraz.... MOJEGO kota???
Pierwszego dnia wszyscy mi mówili, że za 2 tygodnie nie będę chciała już Jej oddać. Mylili się.
Po tygodniu nie wyobrażałam sobie bez Niej życia......

I takim to sposobem w naszym domu zagościły koty... bo Milla to dopiero początek wspaniałej przygody :)))



3 komentarze:

  1. Bo to się zwykle tak zaczyna... :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawa historia. Ja kiedyś na spacerze z moim poprzednim psem znalazłam w polach dwa malutkie szczeniaki. Też płakały okrutnie, był listopad i deszczowy dzień. Wzięłam je oczywiście do domu i udało mi się znaleźć dla nich zaprzyjaźnione domy. Teraz mam psa, którego ktoś podrzucił i kota, który sam się wprowadził :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj tak koty uzależniają :) Milla miała wielkie szczęscie :) Mój Fibs jest również porzuconym, "śmietnikowyym" kociakiem i do tej pory nie pojmuję, jak można było wyrzucić takie cudo :) Pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń